Rozmowa z historykiem i działaczem społecznym dr. Józefem Szymeczkiem
Od jakiegoś czasu nasze zaolziańskie organizacje, takie jak np. Kongres Polaków, propagują ideę dwujęzyczności. Dlaczego właśnie tak?
Można na sprawę popatrzeć ogólnie i konkretnie. Ten konkretny kontekst, to oczywiście tegoroczny powszechny spis ludności, ale kiedy mówimy o dwujęzyczności, to generalnie długofalowy proces i działania, do których wagę przywiązują nasze organizacje – bo przecież żyjemy w szczególnym regionie. Tożsamość narodowa i język jeszcze na naszym terenie idą w parze, bo przecież są regiony na świecie, gdzie np. ktoś czuje się Polakiem, ale mówi już tylko po hiszpańsku czy angielsku – tak też bywa. Ale my tu u nas jesteśmy przekonani, że życie w dwóch kulturach, to nie życie w jednej i zawsze to ubogaca. Ta dwujęzyczność w naszym środowisku jest zjawiskiem naturalnym, wrodzonym. To nie jest coś, co jest wtórne i nadane – tak jak Pan Bóg daje nam życie, mamy wrodzone prawo do życia i nikt nam go nie ma prawa zabrać. Nie daje nam go na przykład państwo ani też nie ma go ono prawa zabierać (chociaż w totalitarnych systemach zdarzają się takie zakusy). Narodowość jest wartością, której państwo ma obowiązek bronić. Podkreślamy zatem, że każdy z nas może pielęgnować i rozwijać te wartości, które ma w sobie. Tego nikt inny za nas nie zrobi. Dlatego nasze organizacje przypominają o tym ogromnym bogactwie, jakie mamy żyjąc tu, w tych dwóch kulturach, dwóch światach; jak powiadał Masaryk: „Dwa razy możesz być człowiekiem”. Warto ten dar, który mamy za darmo, rozwijać, by go nie stracić, nie zaprzepaścić.
Jako historykowi muszę Ci zadać pytanie, jak to było u nas w przeszłości z tą wielojęzycznością?
Kiedy mówi się o dwu- lub wielojęzyczności, czuje się pewne napięcie. Na takich terenach, jak Śląsk Cieszyński, owa kwestia wielojęzyczności była bowiem często przedmiotem walki politycznej. Język był dla władzy niemal idealnym narzędziem do tego, by wprowadzać oraz narzucać swój system politycznego myślenia. To niestety było faktem. Czyli mówimy już nie tylko o tych pięknych wartościach, które warto rozwijać w kontekście środowiska rodzinnego, jak właśnie narodowość czy przede wszystkim wiara – ale musimy mieć na uwadze, że już od czasów austriackich były to narzędzia walki politycznej. Na pewno nie doszukiwałbym się tego w średniowieczu, ponieważ wówczas ludzie odczuwali to zupełnie inaczej; a paradoksem jest – i pewnie Czytelnikowi trudno będzie w to uwierzyć – ale nasi średniowieczni przodkowie byli o wiele bardziej multikulturalni niż my dzisiaj. Mieli swoją silną świadomość regionalną – byli Cieszyniakami – a przy tym mówili różnymi językami. Człowiek wykształcony mógł znać co najmniej łacinę…
Absolwent cieszyńskiego gimnazjum na pewno liznął też biblijnej greki czy hebrajskiego, francuskiego i innych języków…
No właśnie. Urzędnik automatycznie posługiwał się niemieckim, człowiek żyjący na naszym terenie miał styczność z czeskim czy polskim, więc bez problemów się orientował w tych językach, miał tu na Słowację bliziutko; nie twierdzę, że by się po węgiersku nauczył, ale ze słowackim był osłuchany na pewno. Ta styczność z różnymi językami i wpływami kultury była więc czymś o wiele bardziej naturalnym niż dzisiaj. Zaś poczucie narodowe, tak jak je znamy obecnie, rozwijało się od połowy XIX wieku, kiedy to w Austro-Węgrzech został zaprowadzony parlamentaryzm i niestety sprawa narodowości oraz języka stała się przedmiotem silnych walk w parlamencie. Próba parlamentaryzmu w czasie Wiosny Ludów co prawda upadła na dziesięć lat, ale kiedy upadł neofeudalizm, rozwija się od lat 60. parlamentaryzm tak, jak już go mniej więcej znamy, powoływane są do życia różne partie i kwestia narodowo-językowa staje się jednym z naczelnych tematów w debatach parlamentarnych oraz rozgrywkach politycznych. Była to sytuacja bardzo skomplikowana w czasach autsriackich, ponieważ tam nie można mówić o jakiejś większości czy mniejszości, dlatego że nie było wówczas żadnej większości niemieckiej, przynajmniej w Przedlitawii. Dlatego też w Austro-Węgrzech nie było języka urzędowego jako takiego, ale była tradycja języków krajowych. Czyli w Czechach mówiło się po niemiecku i po czesku, tak samo na Morawach, na Śląsku głównie po niemiecku, potem język polski i czeski się „dobijały” swoich praw jako języki krajowe. Kiedy powstała Czechosłowacja, przejęła ona wszystkie te austriackie zasady, i dobre i złe, „dziedzicząc” niejako ową nierozwiązaną kwestię dwujęzyczności. I znów nie było większości – Czesi jej nie stanowili w tym nowo powstałym państwie, dlatego powstała idea narodu czechosłowackiego, by większość uzyskać. Ciekawe też jest – a to zły przejaw tego narodowego oddziaływania w sferze języka – że pierwszym wyrazem działania politycznego „mas” i ulicy, kiedy powstała Czechosłowacja, było rozbijanie, niszczenie wszelkich pamiątek austriuackich, symboli, znaków i niemieckich napisów. To się tego 28 października działo. Zamiast podziękowania Bogu za dziejotwórcze chwile – nie, cegła i dawaj, w szybę niemieckiej wystawy sklepowej! Na Śląsku Cieszyńskim było niestety podobnie. Mam gdzieś wypisane z „Gwiazdki Cieszyńskiej” apele typu: „Uprasza się obywateli, aby zaniechali tego rodzaju występków”. To jest właśnie ta polityka…
W drodze tego naturalnego austriackiego rozumowania rozwija się również sytuacja w naszym Kościele ewangelickim, gdzie dominują Niemcy, przynajmniej w kwestii urzędowania, lud mówi gwarą śląsko-polską, a w momencie kiedy pojawia się parlamentaryzm, gdy pojawiają się różne prawa nadane przez państwo, głównym celem jest przypominanie państwu, że my mamy prawo używać swojego języka i chcemy ten język pielęgnować, i to w Kościele drogą naturalną się przejawia. Jest silna frakcja niemiecka, są niemieckie kazania, potem ślązakowskie, ale to mniej więcej to samo, tyle że duch niemiecki prezentowany w słowiańskim języku, mamy mówiących po czesku, no i część polską, tradycję michejdowską, narodową. Kościół zna te kwestie od samego początku.
No właśnie, jak to jest z wielo- lub przynajmniej dwujęzycznością w Kościele? Czy jej potrzebujemy?
To jest to najgłębsze pytanie, ponieważ tutaj jesteśmy w sferze życia wewnętrznego, czegoś niezmiernie indywidualnego i osobistego. Jak to ugryźć? Pytanie brzmi tak naprawdę: co jest przyczyną, że ta sytuacja broni w rozwoju misji albo ewangelizacji Kościoła? Bo czujemy, że tak jakby trochę broni. Jeżeli będzie za dużo polityki i za dużo „nadawania z tytułu” w Kościele, że ktoś coś nakaże, to będzie źle. Nasi ludzie mają z przeszłości to doświadczenie, że się nakazywało, ograniczało… A pamiętajmy, że mówimy tutaj o prawach wrodzonych. To, że jesteśmy Polakami lub Czechami, jest czymś naturalnym i nie może być przedmiotem przetargów politycznych. Przecież mamy przykazanie Boże: „Czcij ojca swego i matkę swoją”. I tu następuje zderzenie, bowiem rozwijać kwestię polskości w Polsce, to coś naturalnego – ale na granicy kultur i języków, to już było spore wyzwanie dla naszych przodków, co najmniej od tego 1920 roku. Podobnie po II wojnie światowej. Pytanie, czy Kościół potrafił na to wyzwanie rozumnie zareagować, czy potrafił w naturalny sposób zapewnić taką atmosferę, by to przykazanie dało się jakoś realizować w mieszanych, wielojęzycznych rodzinach. Bo gdyby to była naprawdę sprawa serca, gdyby to był ów imperatyw wzajemnego współżycia Czechów i Polaków, gdyby to się zaczęło tam, w środowisku najbliższych osób, to byłoby dobrze, wówczas by napięcia nie było. Ale wiemy, że w praktyce to w rodzinach wyglądało przeróżnie, narodowość i wyznanie bywały przedmiotem handlu…
Jasne, ty poświęcisz wyznanie, a ja narodowość.
Czyli podwójny problem do rozwiązania. Nawet w podstawowej komórce – w rodzinie – było to przedmiotem kompromisów i swego rodzaju „handlu”. „Jakoś” się tam zawsze dogadali, bo miłość wszystko przezwycięży, tyle że w tej atmosferze naruszenia owych praw wrodzonych rozwija się nowa generacja, dzieci które gdy na przykład zwrócą się do babci „babičko”, to im ktoś zabierze „nanuk”, który przed chwileczką dostały i tu jest problem. Ktoś pomyśli, że mówimy tutaj pół żartem, ale dzieci odczuwają ten problem na sobie i widzą: tu coś nie jest w porządku. I tu pytanie, czy Kościół tym tematem kiedyś na serio się zajął, czy go poważnie przepracował. Jak żyć w ramach owej harmonii biblijnej i co zaproponować tym dwujęzycznym rodzinom. Czy sprawę rozwiązują dwie, trzy piosenki na nabożeństwie i jedna modlitwa po polsku… Część ludzi będzie zadowolona, część odczuje niedosyt, jeżeli tak będzie za każdym razem. Jeśli będą mieli wrażenie, że tu znowu dochodzi do jakiegoś „handlu”, byle ze strony Polaków był spokój. Albo czy będą się czuli w swojej wspólnocie zboru „w domu”, u siebie, wiedząc że jesteśmy różni, mamy różne zaplecze kulturowo-językowe i to nas może wzajemnie ubogacać; dlatego wzajemnie się szanujemy, traktujemy to jako okazję obopólnego rozwoju, a nie jego ograniczenie.
Ta atmosfera bezpieczeństwa jest niezmiernie ważna, poza tym dwujęzyczność gwarantują nam przepisy naszego Kościoła. Dlatego nasi księża strarają się być dwujęzyczni, bo duszpasterz musi się posługiwać językiem tego, komu służy. Wchodzimy tutaj przecież w sferę wzajemnego zaufania i życia wewnętrznego, a więc czegoś najbardziej osobistego i indywidualnego.
Dokładnie tak i ważne, żebyśmy to wszyscy rozumieli. Byśmy traktowali kwestie języka i tożsamości jako szansę, by młodzi postrzegali to, kim są i jakie są ich korzenie, jako coś fajnego, co człowieka ubogaca, kiedy „przepracuje” to w swojej głowie, kiedy będzie mógł być sobą i będzie z tego dumny że jest Czechem czy Polakiem, że jest ewangelikiem, i nie będzie musiał udawać, że nie jest tym, kim jest. Myślę, że to dla naszych zborów i Kościoła wielkie wyzwanie, by taką atmosferę stwarzać i pielęgnować owe wrodzone wartości, które nie mogą być przedmiotem jakichś wzajemnych sporów czy utarczek. To mamy między innymi na myśli, kiedy jako różne organizacje zaolziańskie staramy się propagować dwujęzyczność i skłaniać do poznawania wzajemnie swojej kultury, do tego by się nią inspirować. Mógłbym podawać wiele przykładów jakiejś „deklaracyjnej” dwujęzyczności, nadanej „z góry” – ale chodzi o to, by to płynęło z serca, było czymś wrodzonym i naturalnym.
No, ja myślę, że to nie tylko zadanie dla Kościoła w sensie instytucji, ale w sensie wspólnoty, i to w rozumieniu tej najmniejszej komórki, o której już mowiłeś, jaką jest rodzina…
O, właśnie, nie zrzucajmy tej odpowiedzialności na kogokolwiek, ale w naszych czasach i sytuacji podejmijmy śmiało to wyzwanie.
… Czego sobie i naszemu Kościołowi z serca życzymy.
Czego życzymy i o co się modlimy. Dlatego o tej różnorodności dziś rozmawiamy, w kontekście Roku Solidarności Wzajemnej. Bo kiedy indziej uczyć się tego, że jesteśmy różnorodni i ta różnorodność skłania do myślenia w kategoriach pogłębienia własnej tożsamości, by Pan Bóg mógł w tym świecie wykonać coś dobrego poprzez nasze solidarne działanie i jednogłośne świadectwo, pomimo iż będzie ono być może wypowiadane w dwóch albo kilku różnych językach. I wtedy może się okazać, że ta dwujęzyczność nie jest przeszkodą w pracy ewangelizacyjnej…
Dzięki serdeczne za rozmowę!
jak
Nejnovější komentáře